Nie taka sesja straszna…

Mamy koniec stycznia czyli co nam się zbliża? Ano sesja, która w świadomości wielu studentów uważana jest za koszmar i okres w którym człowiek pada pod naporem nawału nauki. A ja powiem Wam szczerze, że cieszę się z tego, że sesja już tuż, tuż…

Nie nie zwariowałem! Z kilkuletniego doświadczenia wywnioskowałem, ze sesja nie jest aż taka straszna. No przynajmniej na mojej uczelni. Trzy, cztery egzaminy najczęściej w odstępach kilkudniowych i uczucie, że jeszcze tylko kilka dni i będę wolny – no po prostu luksus.

Dużo gorszy od samej sesji jest dla mnie okres „maratonu przedsesyjnego”. Rozliczanie się z projektów, sprawozdań, zaliczanie ćwiczeń – często po kilku dziennie, łażenie za prowadzącymi, dowiadywanie się o oceny, poprawki, a do tego goniące hasło „zaliczenia tylko do końca semestru”.

Zamiast czytać "internety" bierz książkę i się ucz... albo może za chwilę ;)
Zamiast czytać „internety” bierz książkę i się ucz… albo może za chwilę 😉

Dla mnie to jest dużo bardziej męczące od samej sesji. A w sesji co? Egzamin, kilka pytań, czasami kilkanaście zdań do napisania. Człowiek mniej więcej wie czego się spodziewać i nie zostanie zaskoczony żadnym dodatkowym zadaniem domowym. Cały czas poza murami uczelni można spędzić na naukę… i sporą dawkę odpoczynku – jeśli ta sesja nie będzie twoją pierwszą to pewnie wiesz o co chodzi – w czasie sesji większość studentów ogarnia niesprecyzowane „nicniechciejstwo” – pouczę się za chwilę, teraz posprzątam pokój, umyję garnki, napiszę notkę na bloga…

Też tak macie? Zapraszam do dyskusji pod wpisem. Pozdrawiam i życzę samych zdanych egzaminów!

Dodaj komentarz